niedziela, 30 grudnia 2012

Azjatycki sen.

  Zbliżał się coraz bardziej termin wyjazdu 25 listopad. Zacząłem się pakować i uzupełniać braki sprzętowe. Nie było dobrze kolano ciągle bolało i nie mogłem wrócić do normalnych treningów. Potrzebowałem długich odpoczynków by móc wrócić na właściwy tor by ponownie długo odpoczywać. Nie wróżyło to niczego dobrego. Moim celem stało się ukończenie maratonu za wszelką cenę.


Frankfurt nocą
Airbus A380






 

 
  Spakowany i gotowy wyruszyłem w podróż na lotnisko Heathrow. Tam spotkałem się z towarzyszem mojej wyprawy Karolem. Pełni optymizmu i ciekawości ruszyliśmy do samolotu. Pierwszy etap podróży był Frankfurt gdzie przesiadaliśmy się na samolot do Singapuru celu naszej wyprawy. Niestety już pierwszy dzień okazał się nerwowy. W samolocie zmarła pasażerka. Samolot do Singapuru odleciał bez nas a my straciliśmy dzień pobytu. Mieliśmy w praktyce okazję sprawdzić jak działają wielkie linie lotnicze w tej sytuacji i mile zaskoczeni zostaliśmy skierowani do hotelu Sheraton gdzie spędziliśmy noc i zjedliśmy na koszt naszego przewoźnika. Od razu z rana zostaliśmy przeniesieni na lot do Singapuru liniami Singapore Airlines. W skrócie rewelacja. Obsługa, serwis, atrakcje i cały lot choć trwał 12 godzin minął mega szybko.

Jedzonko w samolocie

Lotnisko w Singapurze


Po wylądowaniu największym pasażerskim samolotem świata, stanęliśmy w drzwiach gdzie uderzył nas podmuch gorącego powietrza. 30 stopni na koniec listopada i człowiek czuje się od razu lepiej. Skierowaliśmy się wprost na stację mijając najlepszy Terminal na świecie (basen ogólnodostępny na dachu:)) do sprawdzenia paszportów. Podróż z lotniska do hostelu trwała ułamek sekundy, tam po niewielkich kłopotach paszportowych zostawiliśmy ciuchy, wzięliśmy prysznice, przekąsiliśmy kilka snacków i uderzyliśmy na pierwsze zwiedzanie. Wszystko co widzieliśmy powodowało u nas coraz większe ciśnienie. Państwo miasto jakim jest Singapur robi wrażenie zarówno poziomem życia ale rownież połączeniem nowoczesności z tradycją. Pod koniec dnia zaczynałem przysypiać, nie było tak łatwo przystosować się do zmiany czasu. Karol uwieczniał te zabawne momenty na kamerze wideo. Wiedziałem już że będzie ciężko biegać temperatura nie odpuszczała wilgotność była bardzo wysoka.

Merilion

Widok z Marina Sands Bay Hotel

  Następnego dnia przemiesciliśmy się do Malezji. Kraj ten był zdecydowanie bardziej uboższy. Było zato jeszcze bardziej gorąco. Naprawdę tam dżungla walczyła z betonem na każdym kroku. Po zwiedzeniu największych atrakcji udaliśmy się z powrotem zrelaksować w hostelu. Karol nawiązywał coraz większe znajomości ja zaczynałem się coraz bardziej koncentrować na biegu. 
  Smakowaliśmy każdego dnia tysiąc potraw i tysiąc różnych przeróżnych napojów. Wiem nie było to dobre przed biegiem ale w procesie aklimatyzacji nie mogłem się powstrzymać. Trzeciego dnia urządziłem sobie poranny jogging. Było bardzo przyjemnie z niewiadomych przyczyn nie zadziałał mi GPS w telefonie. Po śniadaniu w hostelu ruszyliśmy na wyspę Sentosa gdzie znajdują się przeróżne parki tematyczne oraz plaże. Karol zakochał się w surfingu na sztucznych falach ja podziwiałem Universal Studios. Karol dał się namówić i pokonał największy na świecie podwójny rollercoaster szacunek dla niego za odwagę ponieważ krzyki dochodzące podczas jazdy były ogromne. Następnego dnia troszkę odpoczywaliśmy a w sobotę kończyliśmy zwiedzanie najciekawszych miejscówek w Singapurze.


Przykładowe jedzenie
  Po powrocie spakowałem się i przygotowałem do biegu. Nie zostało wiele czasu na sen. Pobudka była o 3 w nocy a sam bieg zaczynał się o 5 rano. Po zaledwie 5 godzinach snu wstałem. Zacząłem od rozciągania a powietrze ani na chwile w nocy nie było chłodniejsze. Po zabraniu numeru startowego udaliśmy się na metro które ze względu na maraton kursowało w nocy. Wysiedliśmy na jednej z głównych ulic Singapuru. było przepięknie dzięki dekoracjom świątecznym. Początkowo wydawało mi się że jest strasznie dużo osób i spiker potwierdził te obawy. W samym maratonie startowało 30 tysięcy ludzi. Pośród nich była cała masa Europejczyków. Po przejściu bramek i ochrony ustawiłem się w środku stawki. Było 15 minut do biegu. Rozgrzewka krótka wymiana informacji z pozostałymi biegającymi i rozpoczęło się odliczanie. Ruszyliśmy by zdobyć Singapur.

  Ze względu na liczbę uczestników było bardzo ciężko się przebić i tak do około 12 km można powiedzieć ze był mega ścisk. Maraton rozpoczął się od samego centrum by później ruszyć nadbrzeżem w stronę lotniska. W drodze powrotnej na połówce wstało słońce i zaczęło grzać w plecy. Biegliśmy zarówno przez Singapur w centrum po obrzeża miasta. Praktycznie zwiedziliśmy wszystkie ciekawe punkty. Do około 36 km trzymałem swoje tempo i wszystko wskazywało na czas w granicach 3:30 ale kilometr później prawe kolano zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Po skorzystaniu z szybkiej pomocy medycznej ruszyłem dalej. Tracąc czas i przybliżając się w ślimaczym tempie do mety. Niezawodny Karol czekał na mnie na 38 i 40 km. Dopingował, fotografował i dawał mi mocnego kopa do samego końca. Na 40 km na telebimie wyświetlił się mega zdjęcie z napisem Maciek do boju:) Popłynęła łezka zebrałem się w sobie jeszcze bardziej i przyspieszyłem. Ludzie na końcowce bardzo tłumnie zgromadzeni dopingowali coraz mocniej. Na mostach połączyli się wszyscy biegacze i przekroczyliśmy próg 53 tysięcy biegnącyh osób. Atmosfera była świetna. Zbliżylem się do mety w tym fantastycznym tłumie, obok mnie przebiegł Batman i wiedziałem że czas jest powyżej 4 godzin. Udało się w końcowym rozrachunku czas wyniósł 4:28:48 sekund a miejsca nie znam do dzisiaj zakładam ze gdzieś pomiędzy 20 a 25 tysięcznym miejscem, daleko od podium:) 
  Na koniec mila niespodzianka wywiad dla TV, zacząłem gwiazdorzyć ale nikt nie podał mi nic słodkiego:)
Singapur zaliczony, największy, najsmaczniejszy, najatrakcyjniejszy maraton w moim bardzo krótkim bieganiu:) Polecam każdemu i z miejsca dziękuję Karolowi i zapraszam wszystkich do dopingowania go w Marcu półmaratonie w Bath:)

Singapur nocą

  Do końca roku pozostaje błogie lenistwo a od 1 stycznia ruszamy w nowy 2013 rok po nowe wyzwania i nowe rekordy. Oby kolejny rok był jeszcze bogatszy i lepszy od poprzedniego. Do zobaczenia na trasie:)


czwartek, 15 listopada 2012

To co piękne - pięknie się kończy :)

  Po dłuższej przerwie i przeprowadzce oraz podłączeniu superszybkiego internetu wracam. Dziś kończymy to małe przeniesienie w 2011 rok. Gdzie słońce i szum fal oceanu porywają wszystkich do biegania. Taki był mój cel z przyjaciółmi. Wyruszyliśmy się zrelaksować, a ja przy okazji pokonać to co udało się osiągnąć we Wrocławiu.
Logo Lanzarote

  Za cel podróży w grudniu wybraliśmy sobie jedną z Wysp Kanaryjskich Lanzarote.  Post apokaliptyczny krajobraz po erupcjach wulkanów, niewielka flora i fauna oraz otaczający wyspę ocean w temperaturze pokojowej około 21 stopni Celsjusza był strzałem w dziesiątkę  Maraton ten nie był biegiem masowym i startowało w nim ok 200 zawodników i zawodniczek. Dodatkowo odbywała się dziesiątka i półmaraton. Wybraliśmy się w czworo a ja i Karol zmierzyliśmy się z różnymi dystansami. Karol pokonał 10 km w świetnym czasie na pełnym luzie. Ja natomiast walczyłem z dystansem maratońskim. 
Start Maratonu

  Trasa przebiegała wzdłuż wybrzeża i były to dokładnie cztery okrążenia. Na trasie można było otrzymać owoce i napoje które dodawały sił. Kibiców nie było zbyt wielu i nie był to zbytnio turystyczny okres roku. Pierwsze okrążenie było samą przyjemnością. Drugie nawet jeszcze lepsze. Trzecie zaczynało się pod górkę, żołądek zaczął wariować. Końcówka tego okrążenia to makabra. czwarte finalne to chyba największa moja walka z samym sobą od połowy jego długości podłączył się Karol, który systematycznie już do końcowej linii mety nie pozwalał mi zwolnić ani się poddać. Chwała mu za to. Czas bez rewelacji.
Na trasie z Karolem

  Na finiszu wpadłem w ramiona uśmiechniętej Magdy, prawie jak z Koła Fortuny a Damian pstrykał nam fotki. Muszę powiedzieć że samemu bym nie podołał. Wielkie dzięki ludziska jeśli nie podziękowałem należycie. To było piękne plus końcowe łzy radości jak zwykle. Po oczywiście szklaneczka San Miguel i człowiek powiedzmy stanął z powrotem na nogi. 
Pomoc Karola

  Zwieńczenie tego pięknego 2011 roku było wszystkim na co ciężko pracowałem, często z różnym skutkiem. Wiem jedno nie warto się poddawać i należy realizować wszystkie swoje marzenia i cele. Te przerosły mnie samego ale ja się nigdy nie poddaje. Będę walczył zawsze do końca mimo bólu i przeciwności losu. Czasami jest gorzej czasami lepiej ale takie momenty jak na Lanzarote niosą każdego ku swoim marzeniom. 


  Czas wysiąść z maszyny czasu i przestrzeni i wrócić do teraźniejszości. To już tylko dwa tygodnie i wysyłam wszystkim którzy przyślą adresy kartki pocztowe z Singapuru i Malezji. Ten maraton to będzie jak sen i objawienie. Każdy kciuk, każde dobre słowo wiem że jestem w stanie obrócić w jeden więcej krok przybliżający mnie do mety. Bądźcie ze mną:)
To był Grudzień


niedziela, 4 listopada 2012

Druga połowa 2011:) Pierwszy maraton:)


   Końcówka roku równała się największemu wyzwaniu w moim życiu. Nie było łatwo i nie było lekko. Trud ciężkiej pracy oraz fantastyczni przyjaciele którzy towarzyszyli mi w tym wyzwaniu było lekiem na całe zło.               

   Najdłuższy jak do tej pory dystans okazał się największym wyzwaniem. Postanowiłem że do końca roku przebiegnę dwa maratony. Pierwszy z nich odbył się w stolicy Dolnego Śląska we Wrocławiu. 

Odbiór numerów startowych

   Musze przyznać że oprócz przejazdem nigdy nie było mi dane go podziwiać. Zaprosiłem całą moją najbliższą rodzinę i wedle możliwości wybraliśmy się ja i moja mama oraz siostra z narzeczonym. Już po wylądowaniu odczułem że pogoda może być ekstremalna. Tak też się stało, temperatura przekraczała 30 stopni a wiatr był całkowicie znikomy. Przed odbiorem pakietów startowych który odbywał się w Hali Ludowej, postanowiliśmy odwiedzić ogród japoński który okazał się strzałem w dziesiątkę. 

Ogrody Japońskie we Wrocławiu


   Zaraz po tym przeszliśmy wokół fontann Hali Ludowej udając się do biura zawodów znajdujących się na wrocławskim AWF. Stamtąd następnego dnia mieliśmy wyruszyć ulicami Wrocławia jak również zakończyć nasz start. Po odbiorze pakietu który zawierał mnóstwo upominków i gadżetów wyruszyliśmy do hotelu. Noc była spokojna ale ze względu na straszny żar bardzo duszna. Modliłem się o to by dnia następnego nastąpił zwrot o 180 stopni I zaczął wiać chociaż lekki wiatr. Niestety już z samego rana czuć było żar wlewający się przez okno do pokoju. Bo pobudce udałem się na śniadanie. Później rozciągnąłem się troszkę i wyruszyliśmy na stadion AWF. Jako że był to mój pierwszy maraton  i nie miałem żadnego doświadczenia oraz nie za bardzo przestudiowałem literaturę fachową już na samym starcie popełniłem błąd. Nie użyłem wazeliny dla biegaczy. Co niestety w tym upale skończyło się fatalnie. 

Gotowi do startu

   Bieg rozpoczął się punktualnie było mnóstwo Peacemakerów, ja ustawiłem się za balonikiem z czasem 3.30 minut. 4000 tysiące zawodników i zawodniczek czekało na sygnał startowy. Wraz z godziną 10 rano wyruszyliśmy. Bieg rozpocząłem bardzo spokojnie bez narzucania zbędnego tempa. Pierwsza 10 przebiegała przez same centrum ja nie odczuwałem żadnego dyskomfortu. Jedyny zawód to niestety kibice. Bardzo znikoma ilość i niestety wciąż brak dojrzałości do tego typu imprez. Głupie komentarze i niewybredne okrzyki bardzo irytowały co niektórych. Pomijając to zaczęliśmy się zbliżać do polowy biegu. Przy połówce znalazła się kapela bieg był nad wyraz przyjemny ciepło nie doskwierało jeszcze tak mocno.

Na półmetku


Po 21 km z lekka przyspieszyłem i z racji braku doświadczenia i pogody okazało się to błędem. Zacząłem tracić oddech oraz ciepło zaczęło wyraźnie palić moją skórę. Około 30 km zaczęły się górki które okazały się moja grobową deską. Zacząłem zwalniać by w końcu przejść w marsz. Zrozumiałem że maraton to nie przelewki wiele osób mdlało i nie dawało rady. Postanowiłem się nie poddawać i ruszyć dalej. Bieg już do samego końca okazał się przeplatańcem. Raz biegłem raz szedłem i tak aż do 42 km. Na finiszu przygrywała orkiestra rodzinka wiwatowała ja się poryczałem ze wzruszenia. Zabrakło mi kompletnie oddechu, otarcia były niesamowite a zmęczenie potworne. Chciałem wypić hektolitry wody i napojów energetycznych. Okazało się że ból nóg nie był aż tak potworny. Niestety otarcia zrobiły ze mnie pierwszego oficjalnego kowboja Wrocławia.


 Trzy pozy końcówka biegu, z medalem i łzami oraz po utracie wszystkich sił





   Wieczorem udaliśmy się na kolację celebrując jakby nie patrzeć mój wielki sukces. Pochłonąłem masę jedzenia i wypiłem litry Wrocławskiego piwa. Ten pierwszy raz nauczył mnie wiele, nabrałem nowego doświadczenia I mniej więcej zacząłem unikać podobnych błędów w przyszłości. Wrocław naprawdę POLECAM.


Wrocław był wart każdej kropli krwi i potu, następnie przeniesiemy się do mojego drugiego maratonu Lanzarote. Do zobaczenia wkrótce.

piątek, 19 października 2012

Wehikuł czasu rok 2011 :)

  Różnorodność, ciekawość, wyzwania to charakteryzowało ten rok. Sam bylem ciekaw czy jestem w stanie zrobić coś więcej. Zaplanowałem, że przebiegnę dwa maratony i się udało.
  W międzyczasie moich przygotowań, było pare dyszek i półmaratonów. Na koniec sezonu noga lewa odmówiła mi posłuszeństwa i nastąpiła długa przerwa zimowa. Znaczny nabór kilogramów i powrót do życia towarzyskiego.

  Zaczynamy więc. Pierwszym biegiem okazał się 4,5 mili pośród pól i łąk zaraz po świętach Wielkiejnocy. Niedaleko Bristolu znajduje się mała miejscowość Chipping Sodbury i tam zaproszony przez kolegę, postanowiliśmy spróbować biegania z naturą. Zapach pól i zwierząt hodowlanych przepełniał to słoneczne kwietniowe popołudnie. Zająłem 7 miejsce, czasu nawet nie pamiętam, ale wrażenia pozostają pozytywne.



Wyniki Horton Bull Run 2011
Po biegu z pamiątkowym medalem
  Po sprawdzeniu siebie w pierwszym starcie ruszyły przygotowania do ponownego biegu na 10 km w Bristolu. Jak zwykle perfekcyjna organizacja i pogoda. Miejsce poprawione wraz z uzyskanym czasem. Udało mi się zejść poniżej 40 minut, nieznacznie jednak czułem moc. 39minut i 29 sekund dało mi miejsce 267 na 10000 tysięcy startujących. Postęp stuprocentowy, świetne samopoczucie i zaskoczenie. Było warto.

Ja i Dawid po biegu 15.05.2011



  Następnie wydarzyło się coś magicznego. Człowiek żyje sobie po Bożemu i otrzymuję wiadomość na emaila. Organizatorzy w Londynie biegu na 10 km serdecznie mnie zapraszają na BUPA London. Wow. Sam nie mogłem uwierzyć. Nie pozostało nic innego jak się szybko przygotować. Bieg rewelacyjny poza wszelkimi normami. Zakwalifikowany tuż za elitą biegaczy w której czołówce startowali miedzy innymi Mo Farah obecny mistrz olimpijski na 10km o raz Paula Radcliffe mistrzyni świata oraz rekordzistka świata w maratonie. Trasa była po części trasą olimpijską z ostatniej olimpiady. Na każdym km przygrywała kapela zagrzewająca do walki. Ludzi co nie miara myślę że oglądało i dopingowało więcej niż 100 tysięcy kibiców. Niestety okazał się to nie mój dzień plus na dokładkę stawiła się absolutna czołówka z UK. Czas 40 minut i 8 sekund nie był wiele gorszy od Bristolu zwłaszcza że działo się to tego samego miesiąca, ale czułem zawód że było stać mnie na więcej. No cóż mam nadzieję że w przyszłości znowu uderzę w Londyn i chociażby będzie to słynny maraton.

Zdjęcie z BUPA London 10 km, 30.05.2011

  W tym momencie ruszyła wakacyjna przerwa. Zebrałem się ponownie i znowuż na kolejną dyszkę dopiero we wrześniu. Odbywała się ona w Swansea. Niestety nie miałem okazji poznać za bardzo miasta. Bieg odbywał się nad brzegiem zatoki. Był to chyba najbardziej płaski bieg w jakim uczestniczyłem co niestety nie przełożyło się na sukces czasowy. Nie było źle ale mogło być znacznie lepiej. Piękny finisz. Ciekawy zestaw upominkowy. 

25.09.2011 Swansea i Ja. Czas 39.45 

  To było naprawdę udane 9 miesięcy. Niezliczone km wybiegane zarówno na bieżni jak i w  terenie. Poczucie że bieganie to coś więcej. Zakończenie roku to była jednak bomba. 
  Eksplodowałem całą pozytywną energią i udowodniłem sobie coś znacznie więcej, ale to dopiero wkrótce. Cdn.


czwartek, 18 października 2012

Wehikuł czasu rok 2010 :)

Okej. Cofniemy się trochę w czasie i podsumujemy wszystkie starty te oficjalne oczywiście.

Zacznijmy od daty kiedy to się wszystko zaczęło.

Rok 2010

  Mój calkiem pierwszy start. Bristol 10 km, nawierzchnia asfaltowa, wspaniałe miasto w południowo zachodniej Anglii gdzie obecnie rezyduję. Czas marzenie, ponieważ nigdy wcześniej nie biegłem na drodze, wszystko co trenowałem i biegałem odbywało się na siłowni na bieżni. Zaskoczony calkowicie swoją postawą. Czas 42 min 48 sekund, miejsce coś poza 500-tką na okolo 10000 tysięcy biegnących.

Bristol 10 km 09.05.2010

  W tym momencie poczułem niesamowitą moc i juz za niecałe pół roku postanowiłem podnieść poprzeczkę i uderzyć mocniej. Pierwszy półmaraton. Również Bristol, pogoda była kompletnie niesprzyjająca. Mocny deszcz przez pierwsze 10 km, a później wychodziły coraz bardziej braki w przygotowaniu i nieodpowiednia dieta. W tym biegu zaopatrzyłem się w moje pierwsze profesjonalne obuwie marki Asics. Kieszeń po tym zakupie bardzo bolała. 
  Sam wyścig przy końcówce dał mi w kość, chociaż złamałem kolejną barierę. Czas rewelacyjny 1 godzina i 31 minut, które na samym finiszu zaskoczyły mnie bardzo. Radości nie bylo końca. W obu biegach wspierał mnie kolega Wayne, który wraz ze mną pokonał te dwa dystanse. Kibiców co nie miara. W biegu startowało około 15 tysięcy biegaczy i był to naprawdę spory tłum. Nawierzchnia również asfaltowa i perfekcyjna organizacja. Na koniec nauczka nigdy nie pij niesprawdzonych napojów sportowych. 

Bristol Półmaraton 05.09.2010

  W następnym poście skoczymy do roku 2011. Było tam wszystkiego znacznie więcej.

  Co do teraźniejszości, chodzę w specjalnej opasce, kolano zdecydowanie się kuruje. Zostały 2 miesiące do następnego maratonu. Po wizycie w Swindon kusi mnie wizja Jarka i biegi w terenie z serii Endurance Life CTS. Buty już mam. Brakuje mi tylko porządnego biegowego plecaka i pierwszej apteczki, ale będzie to musialo poczekać troszkę. Podaje link do stronki dla zainteresowanych. Widoki zapierają dech w piersi a wyzwanie jest bardziej z kategorii biegnij i podziwiaj http://www.endurancelife.com/.
  Do zobaczenia na trasie. 


niedziela, 14 października 2012

Pokonać ból...

Jakby nie patrzeć, połówka w Swindon okazała się fantastyczna. Mimo strasznego czasu i miejsca w klasyfikacji, udało mi się przezwyciężyć ból.

Zaczynając od początku. Po niesamowicie długim wyspaniu i porannej misce owsianki otworzyliśmy drzwi wejściowe od domu Jarka i uderzyła w nas niewyobrażalna ściana zimna. Co nas zszokowało w nocy mieliśmy chyba pierwszy angielski oficjalny przymrozek. Poranny szron i wiatr dał po kościach. Zapakowaliśmy nasze tyłki do samochodu i ruszyliśmy do miejsca docelowego.

Gdy przybyliśmy na miejsce parking był na wpół pusty. W szybkim tempie by ominąć zimno ruszyliśmy po odbiór numerów i chipów. Tym razem był to chip przywiązywany do sznurowadeł. Numer nie różnił się niczym specjalnym. Rozpoczęliśmy smarowanie kończyn oraz lekką rozgrzewkę pozostając w słońcu, które zapewniało nam przyjemne ciepło. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej a niebo było coraz czystsze. Na 15 minut do startu zdaliśmy nasze bagaże do podstawionych ciężarówek. Wyruszyliśmy w kierunku startu. 
Pełny dobrego nastawienia i pozytywnego myślenia ustawiłem się w swoim przedziale czasowym czyli 1 h 30 minut. Jarek postanowił że będzie walczył o 2 godziny. Nie czując żadnego bólu czekałem na sygnał startowy.

Punkt bagażowy

Zaczęło się. Wystartowaliśmy. Trasa przez pierwsze 2 mile lekko ciągnęła się w dół i była w terenie zabudowanym. W momencie dobiegnięcia do 2 mili zacząłem odczuwać ból. Kolano z prawej strony oraz lekko łydka. Z każdą chwilą sztywniały uniemożliwiając mi zginanie nogi. Postanowiłem że powalczę i się nie poddam. W tym momencie przeżyłem szok. Trasa ominęła całkowicie miasto i ruszyliśmy przepięknymi pagórkami pośród pól. Oddalaliśmy się od Swindon podziwiając je z górek wokół pól. Jak najbardziej było to miłe zaskoczenie. Wbiegając do każdej wioski otrzymywaliśmy niesamowity doping mieszkańców i zgromadzonych licznie kibiców biegania. Trasa zaczynała fałdować raz w górę raz w dół powodując u niektórych mimowolny chód. Ból się nasilał a na 10 km myślałem tylko i wyłącznie o zatrzymaniu się i odpoczynku. Dalej walczę z samym sobą obok mnie zaczynają przebiegać pacemakerzy najpierw 1 h 40 minut później następni. Co chwila mija mnie kolejny zwariowany przebieraniec poczynając od Stormtroopera z Gwiezdnych Wojen kończąc na Scooby Doo. Nie rezygnuję walczę. Noga chrupie a przede mną pojawia się już 15 km . Na każdej stacji z napojami chwytam i polewam zesztywniałą nogę pomaga. Końcowka to istne szaleństwo. Próbuję przyspieszać i gdy wchodzimy już na ostatnią prostą wymija mnie Jarek, kibice krzyczą coraz głośniej. Głowa zaczyna wariować, ukazuje mi się czas nad METĄ i widzę że nie jest najgorzej. Podnoszę ręce w górę i przekraczam ją. Czas 2h 0min 22sec, miejsce 847. Kolejne 21,5 km zaliczone. Noga boli jak cholera, ale było warto udowodnić sobie, że można pokonać każdą słabość.


Jarek po lewej z świeżo poznanym półmaratonczykiem


Jarek całkowicie zaskoczony swoim czasem i w pełni szczęśliwy. Pogoda fantastyczna idealna do biegania ok 12 stopni i całkowicie bezwietrznie i bezchmurnie. Spotkaliśmy kolejnego biegacza z Polski wymieniamy się doświadczeniami i opisujemy swoje biegi. Przebieram się w pamiątkową koszulkę, Jarek robi mi zdjęcie i zbieramy się z powrotem.


Sam Ja po biegu

Powiadam wszystkim nie biegającym to była jedna z najlepiej zorganizowanych połówek. Fantastyczni kibice tak jak mówi Jarek dojrzalsi do tego typu sportowych wydarzeń. Teraz nie pozostaje nic więcej jak się kurować i rozpoczynam przygotowania do podróży życia. Maraton w Singapurze:)

sobota, 13 października 2012

Połówka w Swindon:)

  Na szczęście omija nas piątek 13-ego. W tą sobotę wyruszam powoli z brakiem wiary do Swindon. Jutro o godzinie 11 rano zmierzę się z kilkoma tysiącami biegaczy podczas półmaratonu. Niestety regeneracja i odbudowa po maratonie nie przebiega pomyślnie. Dokucza mi obecnie ból w prawym kolanie tylko i wyłącznie gdy biegnę i zaczyna się po około 1 km. Odpoczywałem solidnie, pracowałem na siłowni i dałem odpocząć moim nogom. Jutro zobaczymy czy na coś się to zdało. 

  Ostatni bieg w moich starych najlepszych jak do tej pory Asics-ach. Będę walczył od początku do końca. Nowe buty upatrzone teraz tylko wypłata i zamawiamy online. Wybrałem model z mocną stabilizacją Asics GT 2170, chociaż recenzję są przeciętne to cena i parametry całkowicie mi odpowiadają. Buty te z pewnością będą mi towarzyszyć w maratonie w Singapurze 2-giego grudnia. Przejdą swój chrzest bojowy oraz nadam im imię a później z Karolem rozbijemy niejedną butelkę niekoniecznie szampana:)


Asics GT 2170


  Wracając do Swindon trasa wydaje się niezbyt wymagająca, wątpię abym nawet się zbliżył do swojego rekordu życiowego. Stawiam bardziej na zabawę i trening pośród tłumów. Jeśli noga pozwoli postaram się ukończyć jak najszybciej:)


Trasa Biegu

Profil Trasy


  Wracając do biegu wyruszam dziś pociągiem ok 17, w Swindon odbiera mnie znajomy biegacz  
i maratończyk, fan biegów trailowych Jarek. Wielkie dzięki za udostępnienie kąta do nocowania.
Jutro razem startujemy i myślę że będzie to bardzo udany, słoneczny, pełny walki dzień.
  Jak zwykle postaram się dorzucić zdjęcia i zdać kompletną relację. Trzymajcie kciuki.

niedziela, 30 września 2012

Loch Ness Maraton Część II

  Po prostu rewelacja. Coś co wydawało się niemożliwym mało osiągalnym stało się rzeczywistością. Masa łez na finiszu i niesamowitych wzruszeń. To była walka. 

  Zacznijmy więc po kolei.  Zaraz po wylądowaniu na lotnisku w Inverness udałem się po odbiór numeru startowego i potwierdziłem moją rejestrację. W tym czasie odbywała się Pasta Party. 
Można było za 10 GBP zjeść i naładować się następny dzień w rytm szkockiej muzyki. Obok można było zobaczyć szkockie tańce ludowe, ściankę do wspinaczki oraz wiele atrakcji dla małych pociech.
Przygrywająca kapela do posiłku po biegu

  Po rejestracji udałem się do mojego domu gościnnego który był rewelacyjny. Poniżej zamieszczam fotkę  Pani właścicielka przygotowała specjalne śniadanie dla osób biegnących w maratonie o godz 6.30 rano. Było bardzo pysznie i naładowało mnie energią na dalszy dzień.
Pokój na kwaterze

  Zaraz z rana po przebudzeniu rozpocząłem przygotowania. Droga z kwatery do specjalnie podstawionych autobusów trwała około 30 minut. Po zajęciu miejsc wyruszyliśmy nad jezioro Loch Ness, czas podróży     to około 50 minut. Po wyjściu i rozprostowaniu kości ujrzeliśmy przepiękne widoki. Najprawdziwsze dzikie zakątki Szkocji. Słońce które lekko rzucało swoje światło poprzez szczyty tworzyło niesamowita atmosferę.
Następnie każdy z nas zdał swój bagaż do specjalnie podstawionych ciężarówek i udałem się w kierunku startu. Ulokowałem się w przedziale czasowym od 3 do 3 godzin 30 minut. Zaraz przed rozpoczęciem przeszła tradycyjna szkocka orkiestra grająca na dudach. Po około 5 minut wyruszyliśmy.

  Pierwsze 6 mil rozciągało się poprzez lasy i nie za bardzo było widać jezioro. Cały wyścig odbywał się na asfaltowej nawierzchni i był wolny od jakiegokolwiek ruchu samochodów. Około 7 mili gdy z lewej strony zniknęły drzewa ukazało nam się jezioro. Szum fal jak na prawdziwym morzu i tak do 17 mili. Pogoda cały czas była świetna. Lekki wiaterek w słoneczny bezchmurny dzień. Pomiędzy 13 a 17 milą nie było żadnych górek i w tym momencie zdecydowanie przyspieszyłem. Trzymałem tempo i nie zwalniałem. Gdy minęliśmy małe miasteczko nazwy nie pamiętam zaczęły się prawdziwe góry. Wiele osób nie wytrzymało, stawało i szło  powolutku. Zdecydowanie zwolniłem ale cały czas biegłem. Około 21 mili poczułem że moje nogi nabierają ciężaru, który systematycznie narastał. Około 23 mili myślałem że to koniec próbowałem sprintować ale nie mogłem oderwać nóg. Parłem do przodu. Gdy wkroczyliśmy do miasta ludzie którzy byli coraz liczniej zgromadzeni dodawali mi sił. cały czas krzyczeli "Uśmiechaj się!!". Odzyskałem siłę i na ostatniej mili zacząłem swój finisz. Około 200 metrów do mety łzy zaczęły się wylewać, a ja spojrzałem ku górze, przeżegnałem się i podziękowałem za tą chwilę niesamowitej radości. Pokonałem samego siebie po raz trzeci. Tym razem był to rekord życiowy, 3 godziny 24 minuty i 49 sekund pozwoliło mi zająć 211 miejsce na ponad 4000 tysięcy startujących.
 Zdjęcie pamiątkowe 

Pokonany potwór z Loch Ness

  Po biegu odebrałem swoją "goody bag", wykonałem pamiątkowe zdjęcie i zrelaksowałem się podczas oficjalnego posiłku, który był nad wyraz obfity. Torba pamiątkowa zawierała:

  • medal
  • koszulkę
  • wodę 
  • piwo bez alkoholowe
  • batoniki i żele
  • zupę oficjalnego sponsora Baxter
  • cukierki cappuccino
  • oraz wiele innych

Regeneracyjny posiłek po biegu

  Na pytanie czy warto próbować własnych sił i jechać nad przepiękne jezioro Loch Ness, odpowiadam jednoznacznie warto. Najbardziej piękna trasa i największa szansa na poprawienie rekordu życiowego.
Polecam z lekka zmęczony. Niestety jutro do pracy na 6 rano:)
Trzymajcie kciuki i do następnej relacji z następnego półmaratonu w Swindon 14 października.

sobota, 29 września 2012

Loch Ness Maraton Część I

Zaczęło się!!!

 Według oficjalnego zegara ze strony maratonu to już tylko 1 dzień i 39 minut. Napięcie rośnie.

  Dzień jest tez moim specjalnym ponieważ dziś obchodzę urodziny z góry dziękuję za życzenia te które otrzymałem i te które nadejdą. Dzięki wielkie. Jesteście wspaniali. Dzięki również za niespodziewane kartki. Lubię to:)

  Przechodzimy zatem do załadunku. Wszystkie papierkowe sprawy dopięte na ostatni guzik. Odprawa on line wykonana. Wylot dziś z Bristolu o 13.45. Do godziny 18 mam czas na odbiór pakietu startowego oraz potwierdzenia mojej rejestracji. Zestaw prezentuje się bardzo przyzwoicie i zawiera świetna koszulkę również i masę gadżetów plus dodatkowy posiłek. Postaram się również dziś udać w Inverness na Pasta Party i naładować energią potrzebna na jutrzejszy dzień. Buty w których będę startował to Asics Gel Kayano 17.
                                                
                                                                 Asics Gel Kayano 17

   Niedługo postaram się napisać ich test ale są już w końcowym stadium swojego żywota. Myślę że to ich ostatni bieg. Pożegnalny. Do tego skarpetki za kostkę Nike Running. Koszulka, która jest dla mnie dylematem, albo niebieski Karimor Run albo najnowszy nabytek niebieska koszulka Brooks. Oczywiście smarowanie, krem nawilżający i wazelina biała przeciw otarciom. Kilka żeli uzupełniających niedobory podczas biegu. Wszystko co należy spakować spakowane.
  Oczywiście aparat, a zdjęcia myślę że jak będę w miarę żywy opublikuję w Picasie w niedzielę wieczorem po powrocie gdzie opisze moje wrażenia. Teraz czas na zwiększenie swoich aerodynamicznych kształtów - wizyta u fryzjera :)

  Nic dodać nic ująć pora wyruszać i zdobywać. Loch Ness Maraton 2012 uważam za otwarty:)



czwartek, 27 września 2012

Do trzech razy sztuka

  Na razie tylko trzech. Czwarty w zapasie. Zostały juz tylko 3 dni i zderzenie ze ścianą. Walka ponad wszystko. 
  Dla uzmysłowienia jak wielki to wysiłek jak wiele trzeba pokonać trudności polecam ten filmik z Youtube, który dobitnie pokazuje że my maratończycy mamy wiarę i siłę do przenoszenia gór. Jeśli raz spróbujesz stajesz się silniejszym w życiu i nic nie jest w stanie Cię zatrzymać.
  Trzymajcie kciuki to już tylko 3 dni i sprawdzian z samym sobą. Im więcej czuję waszego niesamowitego dopingu tym łatwiej walczy się z samym sobą, a uwierzcie mi głowa podpowiada takie rzeczy o których się nie śni:)


 Obym tylko nie spotkał sie z taką ścianą:)

sobota, 8 września 2012

Rzeczywistość rozszerzona

   Poniekąd można tak powiedzieć widząć siebie samego biegnacego po horyzont. Nie ma jak dobry wiatr, który nas niesie i lekkie promienie słońca które nas ogrzewają. Dlatego dzisiejszy bieg był takim długim horyzontem. Czas nie najlepszy, ale chodziło tylko i wyłącznie by pomóc innym w ich dążeniu do celu.
Być jak Pacemaker który zawsze ucieka i czuje ten oddech na plecach. Jest jakby nadzieją na lepszy wynik czymś nieosiągalnym, ale dającym tą radość. Zawsze lepiej jest gonić niż uciekać. 
   Dzięki wszystkim pieknym paniom za te skryte spojrzenia i uśmiechy na trasie one naprawdę pomagają. Żałuję że czasami nie potraficie sie przełamać i rzec coś ciepłego bo to pomaga, wierzcie mi to niesie wręcz roznosi. Horyzont zanika a bieg staje się lotem. To chyba musi byc ta rzeczywistość rozszerzona.

  Również dzisiaj zapisalem się na stronce therunningbug.co.uk. Polecam ciekawe artykuły, rozbudowane forum, które zainteresuje wszystkich biegaczy. Udało mi się zdobyć nawet "zaufanie" dwóch osób i wpadły do kręgu moich wirtualnych znajomości.




piątek, 7 września 2012

Nie ma to jak maraton.

   W dzisiejszym tygodniu dopełnilem formalność i przebiegłem okolo 50 mil. Jutro czeka mnie poranny rozruch i 12 mil z moimi znajomymi Markiem i Markiem. Biegamy i sie przygotowujemy. Oni walczą ze swoimi słabością w półmaratonie w Bristolu a ja podejmuję walke z samym sobą w maratonie Loch Ness w Szkocji wokół tajemniczego jeziora Loch Ness. Moj plan minimum to atak 3 godzin i 30 minut, wiem że będzie mega cięzko ale wsparcie które mam ze soba zawsze buduje.
    Poprzednie maratony nie były tak udane ale były to pierwsze moje zderzenia z rzeczywistością wszystkim polecam film Samotność Długodystansowca stare brytyjskie kino lat 60 niesamowity klimat i tylko zrozumienie dla osób ktore wiedzą że nie ma łatwych dróg w życiu. Polecam.

Tak wyglądało to na Wyspach Kanaryjskich. Czas nie najlepszy ale wsparcie mojego przyjaciela Karola bezcenne wielkie dzięki.

To mój pierwszy maraton we Wrocławiu było super pogoda ekstremalna ale radość łzy i pot wylany po przebiegnięciu 42km pozostaną ze mną na zawsze.

Teraz nie pozostaje nic więcej jak biec dalej a wy trzymajcie kciuki. Pozdrawiam.